Nie to, co przeżywamy, ale jak odczuwamy to,
co przeżywamy, stanowi o naszym losie.
Minęło dwanaście lat, a ja wciąż nie mogę się nadziwić zmianom,
jakie ten dzień uczynił w moim życiu.
Ilekroć go wspominam, robię to z niechęcią. Bo czy można inaczej myśleć
o dniu, w którym zaczęło sypać się wszystko to, co było wręcz doskonałe?
Śpiew ptaków uciszył moje myśli. Choć na chwilę pozwolił
mi zapomnieć o kłótni rodziców. Od dowiedzenia się o chorobie Chrisa, zdarzały
się one coraz częściej. Nienawidziłam
tych momentów, kiedy nie panując nad swoimi emocjami, rodzice wyrzucali sobie
to wszystko, o czym na co dzień zapominali. Nie rozumiałam wtedy znaczenia tych
kłótni i nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie mogą być ich konsekwencje.
Zresztą pomijając te chwile nie miałam na co narzekać. I wcale tego nie
robiłam. Rodzice byli dla mnie wzorem. Ich miłość, troska, wzajemny szacunek
były dla mnie godne podziwu. Miałam dwóch braci (z całkowitą świadomością
używam czasu przeszłego) młodszego Chrisa i starszego Edwarda. Nie mogę
powiedzieć, że byliśmy wzorem rodzeństwa, ale przynajmniej się kochaliśmy.
-Ellie gdzie tak biegniesz?
-Gdziekolwiek-odpowiedziałam z uśmiechem- Chodź Chris,
zobacz jak tu pięknie!
-Poczekaj na mnie. Wiesz przecież, że jesteś szybsza.
Ja jednak biegłam dalej, i dalej. Wiatr tańczył z moimi
włosami, a ja wyciągając ręce, jako skrzydła, zręcznie omijałam kolejne
drzewa.
-Chodź Chris, zobaczymy czy przy starym pieńku nadal są
wiewiórki. Wziąłeś cukier?
-Mam, mam. Jak myślisz, ile ich dzisiaj będzie?- zapytał,
gdy wreszcie mnie dogonił.
-Myślę, że dużo. Może będą też malutkie? Ed mówił, że
widział aż sześć malutkich wiewióreczek. Też chciałabym zobaczyć.
-Wiem, tatuś powiedział, że jest głuptas, bo malutkie wiewiórki
będą dopiero za miesiąc. Jak myślisz, Eddie naprawdę ja widział? Czy splatał?
-Nie wiem, wiesz jaki on jest. A może chciał z nas
zażartować?- stanęłam w miejscu. Zakładając brązowe loki za ucho zastanawiałam
się czy jest taka możliwość.
-Wiesz co mam pomysł. Powiemy Eddiemu, że widzieliśmy aż
osiem wiewiórek. I że jedna nawet podeszła do nas tak całkiem bliziutko.
-Chris nie wolno kłamać.
-Ale takie jedno małe kłamstewko nikomu nie zaszkodzi. No
weź Ellie, bo inaczej Eddie będzie się z nas śmiał.
Zastanowiłam się.
-No dobrze, chodźmy już, bo za chwilę trzeba wracać.
Znowu przyśpieszyliśmy. Biegłam pomiędzy drzewami
naśladując odrzutowiec, a w ślad za mną biegł Chris, od czasu do czasu
kasłając.
-Wiesz, Ellie, już nie kaszle krwią. Mówiłem wam, że mi
leki pomogą. Zobaczysz wkrótce będę całkiem zdrowy.– uśmiechnął się na samą
myśl o tym. Ja również.
-Na pewno. I pokonasz tego gburowatego Henriego w
wyścigach przez park.
-A Eddie mówił, że jesteś w nim zakochana. –zaśpiewał
melodyjnie –I będziecie mieli ślub i dzidziusia!
-Ed głupoty splata. Wiesz, że ja go nie znoszę. Wiesz co
bym z nim zrobiła? Zamieniła na kosz na brudy, albo najlepiej na śmietnik!
-Albo na patelnię.
-Czemu na patelnię?
-Mogłabyś go usmażyć.
Czary-mary. Hokus-pokus. Abrakadabra. Simsalabim!- zawołał wesoło
przeskakując przez konary.
-Świetny pomysł Chris. Ciii- przyłożyłam palec do ust i
powoli zrobiłam krok do przodu.
Kilka metrów przede mną leżał powalony, zarośnięty mchem pień,
z którego w niektórych miejscach wyrastały pojedyncze listki. Tuż obok rosło
pochylone drzewo i gdy stanęło się na palcach można było zobaczyć dziuple
wiewiórczej rodziny. Jeśli na dodatek miało się nieco szczęścia, wiewiórki
skakały po pniu i czasem nawet do dwóch metrów podchodziły po cukier albo
orzechy.
-Daj- szepnęłam do brata wyciągając rękę. Położył mi na dłoni cztery kostki cukru, a
sam przypatrywał się dziupli jak urzeczony.
Ostrożnie podeszłam bliżej pnia rozglądając się. Ruda
wiewiórka siedząca na grubej gałęzi przy pniu drgnęła, ale nie uciekła. Powoli
wyciągnęłam rękę, nadal podchodząc coraz bliżej, w końcu, gdy cofnęła się
położyłam cukier na listku i zrobiłam krok do tyłu. Wiewiórka spojrzała na mnie
nieufnie, jednak nie miała zamiaru zrezygnować z przysmaku. Podskoczyła raz,
drugi i trzeci i już miała w łapkach kostkę, za nią przybiegły dwie kolejne.
Nie pamiętam ile tak staliśmy i obserwowaliśmy te wiewiórki, w każdym bądź
razie, zrobiło się już szaro.
-Ścigamy się do domu? –zapytałam Chrisa, na co on
zmarszczył brwi.
-To nie fair! Jesteś szybsza i na pewno wygrasz.
-Ale teraz jestem już zmęczona, będę biegła tak samo jak
ty, albo jeszcze wolniej. No chodź. Kto ostatni to zgniłe jabłko!- wrzasnęłam
wesoło i pobiegłam.
-Ej, miałaś biec wolniej!- usłyszałam jeszcze oburzenie
brata, gdy ziemia osunęła mi się pod stopami i wpadłam do jakiejś szczeliny.
Otrzepałam się i spojrzałam w górę. Coraz ciemniejsze
niebo było jak na mój gust za wysoko i ledwie oświetlało trawę na górze.
Spróbowałam się wdrapać, ale nogi zjechały mi po warstwie wilgotnych liści.
Zaczęłam panikować.
-Pomocy! Chris! Pomóż mi!
-Ellie? Gdzie jesteś?
-Tutaj! Wpadłam do jakiejś dziury i nie mogę wyjść.
Rozejrzałam się wokoło. Na dole leżały liście i gałęzie,
jedna z nich właśnie boleśni wbiła mi się w stopę. Odepchnęłam ją drugą nogą,
kopiąc w kąt, przy czym odgarnęłam trochę liści.
-Ellie? Nie widzę cię.
-Tutaj jestem! Na dole!
-Jejku jak ty tam się znalazłaś? –nachylił się nad
otworem i wyciągnął do mnie rękę. Nic z tego, byłam za nisko.- Chyba trzeba iść
po pomoc. Zobacz czy nie ma tam na dole jakiejś gałęzi albo czegoś na czym
mógłbym cię wciągnąć.
Spojrzałam w dół i właśnie wtedy zauważyłam blask.
Schyliłam się i moim oczom ukazał się kryształ. Emitował słabe, jasne światło.
I właśnie wtedy ogarnęło mnie dziwne uczucie, nie potrafię go nawet dokładnie
sprecyzować, ani nazwać, jakbym znalazła coś, czego zawsze poszukiwałam i jednocześnie
poczułam ciekawość i lęk. Owładnięta tymi uczuciami wyciągnęłam dłoń i kiedy
kryształ znalazł się w mojej ręce rozbłysło białe, rażące światło i zakręciło
mi się w głowie. Oparłam się o brudną ścianę tej dziury i próbowałam uspokoić
swój oddech, a jednocześnie dostarczyć zamglonemu organizmowi jak najwięcej
tlenu.
-Masz Ellie, znalazłem jakąś gałąź. Spróbuj sięgnąć.
Nie wypuszczając kryształu z dłoni chwyciłam podany mi
patyk i tym razem powoli wyszłam na zewnątrz.
-Zobacz co znalazłam- wyciągnęłam do niego trochę
zabrudzoną dłoń uśmiechając się dumnie. Świadoma byłam ile ten kryształ może
być warty. Moglibyśmy sobie kupić nowy dom, było by więcej pieniędzy na
leczenie Chrisa, jednak z drugiej strony nie chciałam się z nim rozstawać. Wiem, że to nieprawdopodobne, ale
przywiązałam się do niego.
-Jejku. To diament?
-Nie wiem. Chyba tak. A może brylant?
-Może, albo szafir.
-Nie, szafir ma inny kolor. Eddie mi kiedyś w takiej
książce pokazywał.
-Masz jeszcze tą książkę?
-No jasne. Muszę jej tylko poszukać.
-To chodźmy, zobaczymy co to za kamień.
-Ale nie dasz go Eddiemu?
-No co ty. Na razie wiesz o tym tylko ty i ja. To taka
nasza tajemnica.- uśmiechnęłam się do brata i trzymając się za ręce poszliśmy
do domu.
Znaleziony tamtego pamiętnego dnia kryształ wtedy był dla
mnie czymś nieprzeniknionym i tajemniczym. Ale to, co stało się chwilę później
było nad wyraz dziwne i mnie przerażało.
-Jak ty wyglądasz! Och, Ellie. Na chwile nie można cię
samej wypuścić.- westchnęła mama na mój widok. Nie zauważyłam wtedy, że miała
zapłakane oczy.
-Przepraszam, przewróciłam się jak już wracałam do domu.
-No i jak? Nakarmiliście wiewiórki?
-No jasne!- zawołał Chris- Ale tata miał racje, jeszcze
nie ma malutkich, Ellie patrzyła do dziupli.
-Będą już niedługo, jeszcze się napatrzycie. A teraz
szybko się idźcie myć ręce i do kolacji. My już jedliśmy, ale zaraz wam coś
zrobię. Co ty tam masz w ręce Ellie?
-Nic- powiedziałam podnosząc rękę z kryształem z tyłu szyi
i wrzucając go za bluzkę.
Mama uśmiechnęła się do mnie smutno i poszła do kuchni. I
wtedy poczułam straszny ból na szyi.
Skrzywiłam się, jednak po chwili minął, i o dziwo poczułam się lepiej.
-Ellie- zawołał szeptem Chris- znalazłem, chodź.
Chris siedział na swoim łóżku i z wypiekami na twarzy
przeglądał opasły tom z kolorową okładką.
-Gdzie go masz?
Sięgnęłam ręką na plecy chcąc wymacać kryształ, ale
wyczułam tylko materiał bluzki. Powtórzyłam czynność jeszcze raz i znowu wynik
był taki sam.
-Musiał mi wypaść w pokoju.- powiedziałam i pędem
wróciłam do salonu. Tam jednak go nie było, choć razem z Chrisem sprawdziłam dosłownie
wszędzie. Przeszukałam zresztą cały dom, jednak nie było po nim śladu. Jak
kamień w wodę.
Miejsce jego położenia odkryłam jakieś dwa dni później,
kiedy upinałam sobie włosy do szkoły. Otóż kryształ znajdował się z tyłu mojej
szyi.
Następnego ranka taty już nie było. Mama długo nas okłamywała
mówiąc, że ojciec wyjechał w jakąś delegacje i niedługo wróci. Czas mijał, a on
nadal nie wracał. Powoli traciliśmy nadzieję.
Po pięciu miesiącach moi bracia otrzymali od ojca
prezenty na Gwiazdkę. Wtedy myślałam, że po prostu zapomniał wysłać i niedługo
sam mi przywiezie. Ale oczywiście się myliłam.
Nie mogę powiedzieć, że ojciec o nas zapomniał. Nie,
ojciec zapomniał tylko o mnie. W odwiedziny przyjeżdżał tylko wtedy kiedy mnie
nie było. Od pamiętnej kłótni widziałam go tylko raz na mieście. Nie rozpoznał
mnie, byłam już dla niego obca.
To bolało. Odrzucił, znienawidził mnie, a ja setki razy
zastanawiałam się dlaczego. Co musiałam zrobić złego, czym go uraziłam, że nie
chciał mnie znać? Jak można było wyrzec się własnej córki? Byłam mała, nie potrafiłam tego zrozumieć.
Zresztą nadal nie mogę. Przez całe dwanaście lat nie zbliżyłam się ani odrobinę
do wyjaśnienia. Tyle, że teraz już nie chce go znać. Już nie czekam na niego. Dla mnie umarł.
Bolesne wspomnienia zakopałam gdzieś głęboko w sobie i cierpliwie pilnuję, żeby
nikt ich nie znalazł. A zwłaszcza ja.
Tymczasem stan mojego młodszego braciszka pogorszył się i
dwa lata po pamiętnym dniu zmarł we śnie. Mama popadła w depresje. Ed zamieszkał
z ojcem, a ja z babcią. Kiedy miałam szesnaście lat mama zmarła na gruźlicę,
trzy lata później babcia nie przeżyła zawału serca.
Znienawidziłam ojca, tak jak on wcześniej znienawidził
mnie, obwiniałam go o wszystko, o śmierć Chrisa, mamy, o to, że nas porzucił, o
zawał babci. A on? Raz, na moje osiemnaste urodziny wysłał mi kartkę. Spaliłam
ją. Z Edwardem widziałam się kilka lat temu, nie rozumiał, dlaczego tak odnoszę
się do ojca. Po naszej pierwszej tak poważnej kłótni więcej się nie odezwał.
Rozważania nad tym, dlaczego to spotkało akurat mnie
zajęły mi sporo czasu. Zmarnowałam go na wspominanie tych szczęśliwych i mniej
szczęśliwych chwil. Wiele wycierpiałam, wiele razy byłam na granicy
wytrzymałości.
Gdy fragmenty układanki dobrały się w całość ogarnęło
mnie przeczucie i myśli tak silne, że nie mogłam się ich pozbyć, aż w końcu
wiedziałam, że to ten okrutny kamień był sprawcą tego wszystkiego, ten sam
kamień, który nadal tkwił w szyjnym odcinku mojego kręgosłupa.
Ten dzień zmienił wszystko. Był jak ręka, która popycha
równomiernie ułożone kostki domino. Następna
idzie w ślad poprzedniej. Już nic nie może zatrzymać upadku wszystkiego.
Tak właśnie stało się z moim życiem. Upadło wszystko.
Pogodziłam się tym. Przyjęłam wszystkie niesprawiedliwości
jakie mnie dotknęły. Napisałam nowy scenariusz, według którego codziennie
odgrywałam swoją rolę. Nie miałam zamiaru go zmieniać, zbyt wiele to ode mnie
wymagało. Nie miałam ani siły, ani ochoty po raz kolejny zaczynać wszystko od
nowa. Przysięgłam sobie, że już nigdy nie pozwolę aby ktoś stał się dla mnie
ważny, tak ważny, że jego odejście by bolało. Ja już wycierpiałam swoje. I nie
miałam zamiaru tego zmieniać, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ciągle słyszałam
w swojej głowie słowa: Udaj się do Mestii.